piątek, 18 maja 2012

1. Pożar bezsilności, spokój przynależności


Przed waszą lekturą, chciałam tylko napisać, że poznacie za chwilę szóstą wersję rozdziału pierwszego. Nie mogłam sobie pozwolić na niedopracowane rozpoczęcie mojego opowiadania. Nie wiem, czuję się odpowiedzialna za początki w wyjątkowym stopniu. Życzę miłego czytania, moi drodzy :3 

Stanęła na krawędzi dachu. Jeszcze jeden krok, a mogłaby przez chwilę doświadczyć cudownego lotu. Chociaż jego koniec nie byłby równie piękny. Westchnęła cicho. Już od dawna czuła się, jakby cząstka jej samej lata temu rzuciła się z wieżowca, kończąc w marny sposób. Została jedynie pustka.
Mocny wiatr uderzał z siłą w jej ciało, rozwiewając długie włosy i powodując głośny trzepot materiału sukienki. Nie pierwszy raz obserwowała wschodzące słońce z tego miejsca. Nawet dzisiejszy pochmurny poranek, zdawał się być przyodziany w szaty magii i niepowtarzalnym urokiem hipnotyzował wzrok. Ciężkie chmury opadające nisko nad ziemię tworzyły kurtynę, blokującą pierwsze promyki, pochłaniającą ich blask. Uśmiechnęła się, bezskutecznie chowając rude kosmyki za ucho. Szarość była subtelna i delikatna, jeśli nie uległo się pierwszym emocjom, jakimi były przygnębienie i smutek.
Wtedy to poczuła. Powiew przyniósł do jej uszu ten szept. Bezgranicznej czystości i niewinności. Bez żadnego lęku spojrzała po raz ostatni w dół, gdzie zabiegani ludzie wyglądali jak skupisko mrówek. Żaden z nich nie wołał imienia Earline. To nie po nich miała iść.
Przymknęła powieki, wsłuchując się w mowę wiatru. Odnalazła cienką nicią plecioną wstążkę energii, za którą musiała podążać. Uchwyciła się jej i chciała ruszyć tym śladem. Wokół kobiecej postury powietrze przybrało barwy błękitu, niby delikatna mgiełka o zapachu bzu. Sylwetka zaczęła niknąć. Jeden jedyny promyk słońca, który przedarł się przez chmury, nie zdążył sięgnąć zarumienionej twarzy. Już nikogo tam nie było.
Niewinni zawsze ją fascynowali. Pod tym względem nowy podopieczny Earline nie stanowił wyjątku. Gdyby spotkała Toma jeszcze za jego życia, nigdy by nie pomyślała, że kiedyś po niego przyjdzie. A właśnie w tym momencie, to jego dusza śpiewała delikatnym głosem pieśń spełnienia i czystości. Znalazła się w wąskim przejściu pomiędzy dwoma kamienicami. Nie wiedziała, w jakim mieście, czy nawet kraju teraz się znajdowała. Budowle z czerwonej cegły nie były czymś wyjątkowym. Ruszyła dalej, spokojnie krocząc przed siebie. Odgłos kroków przerywał wyjątkową ciszę w akompaniamencie ostatnich kropli deszczu, skapujących z dachówek prosto w kałuże. Przystanęła na chwilę, by ze zmarszczonym czołem przyjrzeć się bezwładnemu ciału, spoczywającemu u jej stóp.
Ach, więc tak zginął kolejny Niewinny. Zostawiony tutaj samotnie, wykrwawił się na śmierć. By krew została zmyta przez ulewne deszcze. Pokręciła tylko głową, idąc dalej. W ten sposób Jego Wysokość zabierała te najczystsze dusze? Pozwalając im tak cierpieć?
Wreszcie dotarła do Toma. Nie obchodziło jej tamto cuchnące ciało, cielesna powłoka, która bez zdobiącej jej duszy jest bezużyteczna. Odnalazła jej wieczną część. Przyzwoitej postury mężczyzna stał w miejscu, wpatrując się w swoje przezroczyste ręce. Earline przywołując uśmiech, położyła swoją dłoń na ramieniu Toma. Z chwilą jego śmierci, wiedziała już o nim wszystko. W oczach ludzi postronnych uchodził za gburowatego szefa korporacji, który pozbawiony wszelkich skrupułów, potrafił pozwać własnych pracowników, tylko dlatego, bo miał taką zachciankę. Taką osobą powinna zająć się Kostucha, stawiając duszę bezwzględnego Toma przed sądem Ławy. Jednak to Earline została tutaj przywołana. Bo pod powierzchnią zatwardziałego mężczyzny krył się wrażliwy człowiek, który wciąż w swoim sercu trzymał najczystsze uczucie miłości do swojej żony, która opuściła go ponad piętnaście lat temu. Nie był człowiekiem ani uczciwym, ani wybaczającym, jednak miał coś w swoim sercu, by stać się Niewinnym. A gdy wreszcie jego życie się skończyło, nie emanowała od niego żadna kropla strachu, jedynie zrozumienie i upragniony spokój. Wykonała swój obowiązek, zabierając go do wyznaczonego miejsca.

-Twoje zachowanie jest karygodne, panno Whittard – ze spuszczoną głową i rękoma splecionymi przed sobą, słuchała wykładu dyrektorki uczelni. Nie po raz pierwszy i zapewne, nie po raz ostatni. - Wychodzenie poza teren tej szkoły bez mojej wiedzy jest surowo zabronione – kontynuowała. Zacisnęła wargi w wąską linijkę, żeby nie ziewnąć. Szanowała starszą kobietę, zarządzającą życiem uczelni. Jednak słuchanie po raz kolejny tego samego wykładu, zaczynało przypominać kiepskie kino, oglądane zbyt wiele razy. - Całkowicie nie rozumiem tych ucieczek. Niedługo nawet twoje wysokie stopnie nie uchronią cię przed opuszczeniem ośrodka. Ja też mam granice swojej cierpliwości, Earline – rudowłosa pokiwała posłusznie głową, dając do zrozumienia, że zgadza się z naganą dyrektorki. Jednak wiedziała, że nie zostanie wyrzucona. Ani teraz, ani nigdy. Nie po tym, gdy pięć lat temu zawitała w progach tej uczelni dla wyjątkowo trudnej, acz zdolnej młodzieży, przyprowadzona przez jednego ze Zjednoczonych, najwierniejszych generałów Jego Wysokości.
-Czy ty mnie słuchasz?! - uniosła gwałtownie wzrok, sama zszokowana, że myśli tak łatwo przyćmiły teraźniejszość. A przecież już pięć długich lat się uczyła, by nie rozmyślać za dużo. Więc czemu znów rozpamiętywała przeszłość? Upomniała samą siebie. Weź się w garść.
-Oczywiście, pani Gębicka – odparła, wbijając ponownie wzrok w podłogę. Czuła na sobie przenikliwe spojrzenie piwnych oczu, spod czarnych oprawek okularów nauczycielki
-Jesteś zawieszona w prawach ucznia na następne dwa tygodnie. A teraz zostaw, proszę, mnie samą – po tych słowach dziewczyna opuściła gabinet, zostawiając dyrektorkę zwróconą twarzą do regału pełnego książek i encyklopedii.

Była niedziela. Taka wymówka wystarczyła Earline, by wróciła do swojego pokoju i rzuciła się na miękki materac łóżka. Głowa zapadła się delikatnie w błękitnej poduszce, co spowodowało odprężenie i słodkie rozleniwienie. Straciła poczucie czasu w aromacie kawy i przyjemnym zapachu cynamonu. Nieprzespana noc dała o sobie znać, obciążając powieki chłodnymi ciężarami zmęczenia.
Wbrew oczekiwaniom nie zapadła w sen. Ciało nagle stało się drętwe i ociężałe, przybite rozszalałymi emocjami do pościeli łóżka. Nie chciała nawet mrugać, więc zamknęła oczy. Złoty łańcuszek i zawieszony na nim wisiorek w postaci drobnego pierścionka, palił w szyję i klatkę piersiową. Co roku było gorzej. Coraz więcej wezwań, mniej czasu na wyciszenie. Kolejne wyrywane kartki z kalendarza zdawały zmieniać się w widma przeszłości, czuwające przy jej boku, niby wierni przyjaciele trzymający ją za dłonie. Nie odpuszczający na chwilę, obiecując swoją obecność do samego końca. A koniec miał nadejść tak późno, jednocześnie jakby jutro. Szkoda tylko, że dla Earline czas był iluzją, której się opierała. Nie wierzyła w żadne jutro i wczoraj. Brała tylko dzień dzisiejszy i w takich momentach jak to niedzielne popołudnie, kiedy to wbrew jej woli myśli skakały po różnych fragmentach jej życia, bezczelnie przeszkadzając w ich wiecznym spoczynku z dala od rzeczywistości, czuła się bezradna. Mała zagubiona dziewczynka, jak sprzed lat, błąkająca się po polach żyta i sadach pełnych owoców, by odnaleźć drogę powrotną do domu.
Zwalając koc na podłogę, wstała z łóżka. Popełniła błąd. Pozwoliła starej i zakurzonej skrzyni w jej umyśle uchylić się. Nikt nie powinien tam zaglądać. Nawet ona. Zakładając brązowe koturny wyszła pokoju pozbawionego zegarów, pamiątek, zdjęć. To minie, powtarzała sobie. Co rok mijało tak szybko, jak się zaczęło. Zbiegając po schodach, zostawiała za sobą jedynie echo stukających butów. Wiedziała, że jutrzejszy dzień będzie gorszy od tego. Będzie musiała stary kufer pamięci dokładnie zamknąć na dziesiątki kłódek. Czekała pięć lat, by spłacić dług wdzięczności i wreszcie stać się wolną. Wytrzyma i następne piętnaście, jeśli taka nadejdzie potrzeba. Monotonia odbierała poczucie czasu i ona miała już niedługo do niej wrócić. Będzie czekać i trzymać w sobie pożar, który zapłonął od nowa. Nie chciał odpuścić. Napędzał każdą komórkę jej ciała. Zemsta miała kolor szkarłatu i przybierała kształt języków ognia. Z doświadczenia wiedziała, że smakuje również słodko. Niemalże jak mleczna czekolada. Wiedziała, że wróci po jej kolejną porcję. Musiała tylko czekać. A czekanie szło jej całkiem dobrze.

Długi spacer ścieżkami ogrodu zdawał się nie mieć końca. Nie chciała się zatrzymywać. Poczucie ruchu uspokajało. Już dawno nie pozwalała sobie na tyle emocji. Earline nie była silna pomimo minionych już lat, przepełnionych wszystkim, co życie mogło jej dać. Chociaż nie miała dostępu do każdego wspomnienia, wystarczało jej to, co miała. A i z chęcią w zapomniane odrzuciłaby te wciąż istniejące.
Sucha gałąź śliwki otarła się o jej ramię, zostawiając białą smugę na skórze. Tego potrzebowała. Większej uwagi poświęconej przyrodzie, by uciec od samej siebie. Uniosła głowę do góry, wpatrując się w szaroniebieskie niebo. Widziała pierwszą gwiazdę, która podpowiedziała jej, że wszystko się ułoży. Przynajmniej tak sobie wmawiała. Ciepły wiatr zaszeleścił trawą, która delikatnie się kołysząc, zachęcała, by na niej chwilę odpocząć. Dalej, Earline. Już od tak dawna nie dałaś odpocząć swoim stopom, zdawały się szeptać. Uległa im, pozwalając, by zielony materiał sukienki zlał się razem z trawą.
Uchyliła delikatnie powieki, gdy czuła systematyczne trzęsienie podłoża. Jednak to nie ziemia drżała, a ruch powodowany był przez spokojny rytm chodu chłopaka o blond włosach. Uśmiechnęła się sennie do siebie, nie odzywając słowem do przyjaciela. Wtuliła się w jego niepozornie chude ciało, gdy niósł ją do pokoju. Zapach papierosów i perfum działał uspokajająco. Zapomniała o dzisiejszych emocjach. Natychmiast zgasiła pożar zemsty, poczucie braku sprawiedliwości i gniewu. Kłódka, którą zamknęła swoje wspomnienia, była jeszcze solidniejsza niż kiedykolwiek. Wreszcie znalazła swój spokój. Przecież nie potrzebowała dawnego życia. Miała swoich przyjaciół, jak Karola, który zawsze ją znajdywał. Zawsze pomagał. Udowadniał, że za każdym murem kryje się coś pięknego. Ponownie zapadła w sen.